Życie symboliczne

Sens życia, ot, co spędza sen z powiek filozofom – złośliwie jakby i przekornie skracając im tym samym egzystencję; od którego próbują się uwolnić buddyści, którzy praktykując medytację wydłużają sobie jakby swoje ziemskie „cierpienie”. Ci ostatni zresztą sami przyznają, że istnieje droga środka, najlepsza. I rzeczywiście, jest takowa. Wcale nie wymaga skomplikowanych praktyk, technik i lat ćwiczeń. Wiedzy też nie trzeba mieć dużo, ona tylko zawęża horyzonty, choć pozornie jest odwrotnie. Wystarczy zmiana punktu widzenia, perspektywy, o czym już pisałem. Pewne wyluzowanie i…  zabawa.

Tylko pod warunkiem, że będzie to zabawa twórcza, a ów luz oznaczać będzie jedynie wyzwolenie się ze schematów, wyjście z kieratu, odłączenie się od stada owiec – ale nie fizyczne porzucenie grupy i udawanie jakiegoś wyzwolonego, lepszego – posiadacza jedynej i słusznej prawdy objawionej (co nie istnieje – to wymysł sprawujących władzę). Wiem, zahaczam teraz o neomarksizm i postmodernizm, ale są w tych ideologiach pewne słuszne założenia – poza tym, że same są jakimiś systemami i mogą prowadzić do fanatyzmu – rezygnacji z personalnej odpowiedzialności za los własny i innych ludzi.

Jedyne, co trzeba sobie uświadomić, że życie służy nauce, ale tej praktycznej. Mądrości. Rozwojowi na poziomie wyższym, niż materialny. Zwykła „nauka” obecnie pyta tylko „jak to działa”, „dlaczego tak robi”, ale na ważniejsze pytania – „po co tak się dzieje”, „jaki jest cel tego procesu” pozostają w sferze filozofii (choć jest pewna dziedzina, która zdaje się łączyć oba zakresy – teleologia – dziś nieco zapomniana). Wszystko jednak jest tak na poważnie (przynajmniej się wydaje takim być), tak pompowane dziwnymi formułami i dowodami, że wygląda jak zawody w rozmiarze ego danego specjalisty, guru.

M. Foucault pisał, że trzeba z własnego życia uczynić dzieło sztuki. Coś w tym jest. Życie to teatr, to gra – ale w sensie dobrym – J. B. Peterson podkreśla, że nie ważne jest kto wygra, tylko jak się gra – a więc celem jest dobra współpraca, oczekiwanym efektem jest wzniesienie się ponad codzienność, wyżej niż ta szara mgła spowijająca trudne sprawy wynikające z walki o przetrwanie. Rzeczywiście jest tak – zgodnie z hierarchią potrzeb – że dopiero po zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych, bytowych, taka orientacja ku górze będzie możliwa. Jednak nie chodzi tu o jednostkową, egocentryczną samorealizację.

Chodzi o wszechrealizację. Przepraszam, że tworzę nowe pojęcia, jak ci, których zwykle krytykuję, ale nie wiem, jak można to nazwać inaczej. Wspólnota to również złe słowo, bo pachnie kolejnym systemem, a ten wynika znów z manipulacji i chęci sprawowania władzy jednych ludzi nad drugimi. Nie będzie łatwo. Zawsze się znajdzie ktoś, kto efekt tych wyzwalających działań będzie chciał wykorzystać dla siebie. Widać to chociażby w kręgach tak zwanej „lewicy”, która niby chce „dobrze„, ale niejako na siłę. Burzy nie po to, żeby z chaosu powstała entropia, tylko żeby zbudować świat po swojemu.

Dla dobra ogółu każdy człowiek powinien być jednostką kompletnie niezależną i nawet jeśli wybiera sobie jakąś grupę i dołącza do niej, to powinno być to na zasadzie pełnej swobody i dobrowolności, a towarzyszące wspólnocie rytuały muszą być wolne od mitu, to znaczy nie kryć pod sobą nic poza symbolami tradycji, takimi przypominadełkami o tym, co nas połączyło. Każdy członek grupy powinien mieć świadomość, że każdy taki akt jest kamieniem milowym postępu, kryjącym wspólnie wypracowane dobro, a nie jest pustym znakiem, sztuką dla sztuki, zmyłką przeciwnika, elementem zdobycia przewagi.

Dziś rytuały, choć przeważnie kryją cenne życiowe prawdy i realnie spajają niektóre grupy, dla niektórych pozostają jedynym sensem bycia. W katolicyzmie ich spełnianie stało się dla większości praktykujących jedyną słuszną drogą do zbawienia, weszło w stan odpowiadający myśleniu magicznemu, a więc jest to rodzaj idolatrii, przed którą ten sam kościół nas ostrzega – i oczywiście sam z tym walczy, przekonując, że konieczne jest zrozumienie, wejście głębiej, refleksja nad prawdą, która chowa się za symbolami, czasem metaforą, ale zawsze kierującą na właściwą drogę – nie mitem, tylko życiem.

Mity same w sobie powstały w podobnym celu – uproszczenia pewnej (właściwej na daną chwilę) wizji świata. Ale szybko zostały przechwycone przez grupy uzurpujące sobie prawo wyższości. Symbole ułatwiające poruszanie się w codziennych wyzwaniach są teraz znakami rozpoznawczymi całych systemów. Wszystko się tak skomplikowało, że przestało mieć znaczenie owo drugie dno, zawartość tych symboli, za to one same zaczęły żyć życiem symbolicznym tworząc megasymbole, konglomeraty, a te znów się opróżniły i jak balony unoszą się nad ludzkością przytłaczając ją i zabierając światło.

I wszystko by było dobrze, gdybyśmy szli w tym uproszczeniu do zdobycia owej lekkości, która wyzwala, wypuszczeniu pozornych trosk – a nawet pozornych celów, które niby to mają kogoś uszczęśliwić – wysoko w górę. Niech sobie latają gdzieś nad nami, żebyśmy je widzieli i wiedzieli skąd się wzięły, ale żeby wraz ze wznoszeniem malały, stawały się mniej wyraźne, mniej znaczące. Lecz nie chodzi, żeby znikły, jak mniemają buddyści, tylko żeby były świadectwem osiągnięć i sukcesów, ale też błędów i porażek. Elementami do zabawy. Klockami, z których można coś ułożyć – ale ze świadomością, że to zabawa.

Ucząc bawi – bawiąc uczy. To hasło zarezerwowane dla najlepszych wynalazków, tak zwanych edukacyjnych. Kojarzy się z dziećmi i ich rozwojem, a właściwie etapem niewinności, spontanicznego poznawania świata i co najważniejsze – bezpiecznego. Po to tworzymy schematy, systemy, symbole, żeby nasi następcy mieli łatwiej, nie musieli wynajdować koła na nowo, tylko szli dalej nie traktując tej drogi zbyt poważnie, to znaczy nie koncentrować się na celu, nie wyznaczać jej z góry (tej drogi), tylko po prostu nią iść – aktywnie – rozglądać się, podziwiać, czasem zboczyć w lewo, czasem w prawo…

Zachować należy w tym wszystkim dziecięcą radość, a przy tym otwartość. Tolerancję – choć to słowo wyświechtane, bo i źle używane. Zrozumienie dla inności powinno iść w parze z pewną refleksją, czy na pewno jest wzajemne. Czy obie strony są siebie na wzajem tak samo ciekawe, szukają części wspólnych i inspiracji; czy jedna ze stron wtaczając konia trojańskiego i licząc na efekt ŁAŁ chce tak naprawdę przejąć władzę, wykorzystać nas – a potem zostawić z gnijącymi ranami. Tak tak, ci, którzy najgłośniej domagają się tolerancji, która powinna być naturalna, mają zawsze coś do ukrycia.

Każdy człowiek powinien mieć świadomość umowności naszych wszelkich stosunków i działań, zachować dystans co do ich fasadowego sensu, patrzeć przez, ale też niezbyt długo, szukać rozmaitości, wielości – nie jest to rozpraszanie, absolutnie, tylko czerpanie z wielu źródeł, wyuczona, świadoma introwersja dla rozwoju. Potem każdy powinien uzewnętrzniać swoje spostrzeżenia, pokazywać innym możliwości – to świadoma ekstrawersja. Bez nakłaniania do czegokolwiek, żeby uniknąć dysonansu, nie mówiąc o krzywdzeniu fizycznym, nawet niezamierzonym – i takie się zdarza, nawet „najlepszym”.

Chcącemu nie dzieje się krzywda, ale tylko wtedy, gdy ma pełną wiedzę i świadomość zysków i ewentualnych strat – czyli nic na siłę, nic z ukrycia. Obie strony muszą chcieć tak samo. Obie strony muszą mieć ten sam cel – jawny – sprawienie radości drugiemu człowiekowi, która to dopiero prowadzi do radości tego pierwszego, a więc finalnie do radości wspólnej – ona tylko ma moc powiększania się, potęgowania, wzrostu. Oboje nie powinni bać się zmiany, zerwania z dotychczasowym systemem. Bezpieczne uwikłanie to rodzaj reakcji obronnej, więc należy doprowadzić do sytuacji, kiedy nie będzie przed czym się bronić. To jest idea nieba, powszechnej radości, powrotu do raju.

Dodaj komentarz